Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

łych i niebieskich lisów i dwa tysiące skórek najlepszych popielic — opowiadał rybak. — W osadach, w najbogatszych domach panuje głód, nędza i śmierć. Co robić?! Na naszych koczowiskach oddawna nie mamy bawełnianych tkanin na koszule; nasze kobiety płaczą, bo zabrakło im igieł i nici i znowu, jak w dawne — dawne czasy, są zmuszone posługiwać się igłami z ości rybich i nićmi — z żył reniferów i fok. Biały Duch, gdy przyjdzie zima i noc, tchnie na nas śmiercią, bo rybacy nie posiadają żelaza na harpuny i haki, ani sznurów na sieci; myśliwi wystrzelali już zapasy prochu i ołowiu. Ludność wyczerpała herbatę, cukier, tabakę i zapałki. O „ognistej wodzie“ nawet marzyć nikt nie śmie. Niech dobrzy biali ludzie dadzą biednym rybakom chociaż jedną flaszkę „ognistej wody“! Zapłacimy hojnie kłami morsów, skórkami białych lisów, ba! nawet czarnych...
Nilsenowi oczy błysnęły. Wymownie spojrzawszy na sztormana, rzekł:
— Ognistej wody nie mamy, lecz towary przywieźliśmy i możemy handlować z wami.
Uradowani Samojedzi skwapliwie wskoczyli do swoich łodzi i odpłynęli, wiosłując z całej siły, aby prędzej oznajmić po bliskich i dalekich koczowiskach o przybyciu okrętu z niezbędnemi dla ich istnienia towarami.
Cały tydzień tkwił „Witeź“ w zatoce Pyaziny, oblegany przez łodzie i kajaki samojedzkie.
Nilsen nie potrzebował się targować i układać z tubylcami, bo sami wyznaczyli bajecznie wysokie ceny za żądane przez nich towary. Gdyby Norweg przyprowadził z sobą jeszcze dziesięć takich naładowanych szonerów, jak ten, którym dowodził, — rozprzedałby wszystko. Tubylcy bowiem, od kilku lat nic nie kupując, nagromadzili olbrzymie zapasy łowieckiej zdo-