Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

Ksiądz Minster, tłuściutki, różowiutki, o chytrych, małych oczkach, o wilgotnych, pulchnych ustach, wszedł, zacierając białe, wypieszczone dłonie i uśmiechając się przyjaźnie.
Uścisnąwszy ręce obecnych, usiadł i bardzo kwieciście zapraszał do siebie na obiadek imieninowy. W zimnej, ciemnej izbie zapanował dobry humor; zdążono opowiedzieć sobie parę dosadnych anegdotek, gdy otworzyły się drzwi i wprowadzono dwóch więźniów.
— Niech ksiądz zaczeka — rzekł, kładąc mu na kolanie rękę, pan Swen. — Zaraz się załatwimy z temi numerami i porozmawiamy potem obszerniej. Z księdza teraz taki rzadki gość!
Dyrektor Swen rozwinął tekę z papierami i przejrzawszy ją, — rzekł surowym, uroczystym głosem:
— Nr. 253-ci... Juljan Miguel... Byłeś skazany na trzy lata więzienia za kradzież. Karę swoją odbyłeś. Za kilka minut opuścisz więzienie, i droga uczciwego życia otworzy się przed tobą. Pamiętaj o twych występkach, które zaprowadziły cię do więzienia, i niech wspomnienie o niem powstrzyma cię od nowych zbrodni, Juljanie Miguel!
Mały, ruchliwy, rudy i piegowaty Miguel przez cały czas mowy dyrektora przyglądał się księdzu tak uporczywie, że ten spuścił oczy i przybrał maskę świętobliwego współczucia.
— Czy zrozumiałeś, com do ciebie mówił? — zapytał p. Swen, po raz pierwszy rzucając wzrok na więźnia.
Miguel uśmiechnął się, łyskając ostremi zębami i białkami ruchliwych oczu.
— Słyszałem, panie dyrektorze, lecz nie zrozumiałem ani słowa! — rzekł, wybuchając śmiechem.
— Jakto? — zapytał Pink, ze zdumieniem spoglądając na obecnych. — Nie zrozumiałeś?!