Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

się do hali maszynowej, aż trafiły do dynamo i w jednej chwili zgasiły światło w głębi statku, gdzie nie dochodziły blade promienie niegasnącego polarnego słońca.
Gięły się i skrzypiały maszty, a u foka wicher oderwał top-reję i z rozmachem cisnął ją na czepiającego się masztów i basztaków Marjana Rynkę. Inni Polacy rzucili mu się na pomoc. Ryzykując, że będą zmyci przez fale, uratowali jednak rannego, nieprzytomnego towarzysza.
Bijące w burty szonera bałwany szerzyły coraz większe zniszczenie.
Pod wściekłym uderzeniem pękły tały trepu i ciężki, żelazem okuty chodnik zaczął łomotać w burtę statku.
— Odciąć pozostałe liny! Zrzucić trep do morza! — krzyknął w tubę Nilsen.
Bosman, ślizgając się i czepiając lin takielażu, ponieważ lada chwila mógł wypaść za parapet, siekierą odrąbał jedyną linę, która utrzymywała chodnik przy statku.
Majtkowie, zwłaszcza nowi, zapadali na morską chorobę, lecz, mimo iż uginały się pod nimi nogi i głowy pękały im z bólu, pracowali ciężko przy szalupach ratunkowych.
Wiatr i bijące fale zrobiły swoje. Puściły łańcuchy szpylów, z zawieszonemi na nich łodziami, które zaczęły się bujać, grożąc upadkiem na parapet lub do morza. Bezan-maszt stracił lewoburtowe gafle i chwiał się coraz silniej.

Widząc to, Nilsen zbiegł z mostku, oddawszy komendę sztormanowi, i wraz z bosmanem i mechanikiem uchwycili miotające się na wietrze przesmolone liny, uwiązali je i obciągnęli, zlewani strugani lodowatej wody, rzucanej nad nich przez wściekłą kipiel.[1]

  1. Wzburzone morze.