Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mamy, na wypadek lutowania blatów burtowych, stalowych tros i łańcuchów! — odparł Nilsen.
— Naprawimy rudel! — oznajmił „inżynier“ i, zawoławszy do pomocy dwuch swoich towarzyszy i mechanika „Witezia“, długo coś majstrowali w hali maszynowej, aż późną nocą wynieśli nowy plusk o dziwnych kształtach.
Spuszczono go z rufy na blokach, a zwinni Lowe i Ikonen nałożyli go na złamaną oś steru, zasypali wszystkie szczeliny proszkiem i przyłożyli ogień do zapalnika. Trysnął biały płomień i kanał plusku z włożoną w niego osią rozgrzał się do białości. Minęło półgodziny.
— Maszyna wara! — zatelefonował kapitan. — Mały chód naprzód!
Zwracając się do rudlowego, rzucił:
— Rudel na sztymbork! Pełny obrót!
„Witeź“ usłuchał sztorwału. Ster trzymał się mocno.
Kapitan uścisnął rękę Rynce i zawołał:
— Dojdziemy do Wardö, a w najgorszym razie do Archangielska, jeżeli znowu nie spotkamy pływających drzew!...
— Może nie spotkamy więcej! — odparł chory majtek i znużony powlókł się do kajuty.
— Straciliśmy na tę przygodę pół dnia, a przeszedł, jak jedna godzina! — uśmiechnął się Nilsen do Pitta. — Biegnijcie, sztormanie, i każcie, aby zwinięto żagle. Dość tej zabawy!
Morze jednak wciąż jeszcze walczyło z ludźmi. Bałwany podrzucały statkiem i z rozmachem ciskały go na dno rozstępujących się nagle przepaści, pełnych piany, wirów, mknących strug zielonej wody i porwanych prądem kawałów lodu.