Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

Sztorman uspokoił go i Nilsen poszedł odwiedzić potłuczonego majtka. Przy Lowem już się uwijał felczer Walicki, na którego twarzy malowało się zdumienie. Nilsen kazał przenieść majtka do biesiadni, a sam oglądał szkody, uczynione podczas wypadku, i kierował łapaniem i umocowywaniem beczek, miotających się jeszcze po pokładzie.
Nareszcie wszystko było w porządku, oprócz oceanu, który kipiał, ryczał i ciskał długie hufce fal na mały statek, jak gdyby zaciął się w zamiarze zdruzgotania go i pożarcia białemi kłami bałwanów.
Jednak „Witeź“ się nie dawał. Zderzał się z nadlatującemi wałami, wbijał swój dziób w ich piersi, wylatywał w górę, ciężko opadał, lecz parł naprzód, pozostawiając za sobą biały od piany kilwater[1] i czarną smugę dymu, niby olbrzymią banderę kaperską.[2]
Na warudze pozostał bosman, Olaf Nilsen zaś po obejściu szonera i odwiedzeniu wszystkich jego zakątków, poszedł do swej kajuty, aby wypocząć przed wieczorem, gdyż o tak burzliwej porze nie chciał opuszczać mostku kapitańskiego przez całą noc.
Pitt Hardful, który też miał wolną chwilę, ulokował się na swem ulubionem miejscu na dziobie okrętu i, otulony w nieprzemakalny płaszcz, stał zadumany, zapatrzony w piętrzące się przed statkiem bałwany i w przepaściste, ciemne wiry.
— Sztormanie! — rozległ się nagle głos za Pittem.
Odwrócił twarz i ujrzał stojących obok siebie felczera Walickiego i mechanika Ludę.

— Co się stało? — zapytał.

  1. Ślad za rufą.
  2. Czarna flaga — bandera piratów.