Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chcemy pomówić z wami, sztormanie! — rzekł Walicki. — Rzecz poważna...
— Albo śmieszna... — dorzucił Luda.
— Gadajcie, jak się należy, bo nic nie rozumiem! — wybuchnął sztorman.
— Wiecie, sztormanie, że potłuczony majtek Lowe zemdlał, — zaczął felczer. — Musiałem go cucić...
— No... — mruknął Pitt.
— Ściągnąłem z niego bluzę i koszulkę wełnianą i wiecie, co pod nią znalazłam, sztormanie? — rzekł wciąż nie mogąc przezwyciężyć zdumienia, Walicki.
Pitt znowu zaczął patrzeć na morze i niby od niechcenia rzucił:
— Z pewnością skórę, okrytą sińcami, mój panie...
— Do skóry było jeszcze daleko! — zaśmiał się Luda. — Biedak Walicki musiał się dobrze napracować, aż dotarł do niej!
— Tak, sztormanie! — zawołał felczer, oglądając się, czy ich nikt nie podsłuchuje. — Lowe miał na sobie zbroję, coś w rodzaju kolczugi, z grubej twardej skóry, przeszywanej paskami stali. Coś nakształt gorsetu, okrywającego go od szyi do bioder. Rozciąłem go, bo nie mogłem rozpiąć na opuchniętem ciele i wtedy... wtedy...
Zapanowało milczenie.
— Wtedy przekonaliście się, że Lowe — to nazwisko kobiety, — rzekł nareszcie sztorman.
— Tak! Tak! — szepnął felczer. — Lecz cóż oznacza taka maskarada?
— Nie wasza w tem i nie moja głowa, drodzy towarzysze! — wykrzyknął Pitt. — Wierzcie mi, że najlepiej będzie, jeżeli nikomu o tem słowa nie piśniecie. W prze-