Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

ciwnym razie za nic nie ręczę, a najmniej za wasze życie... Luda nic wcale nie wie, nic nie słyszał i nic nie spostrzegł. Walicki nie mógł się nie dowiedzieć największej tajemnicy „Witezia“, lecz jest przekonany, że wszyscy o tem wiedzą, a więc nikomu o tem nie mówi. Taka moja rada, towarzysze! Bo co do mnie, to ja nic nie wiem i niczego się nie domyślam, chociaż pływam na „Witeziu“ dłużej od was...
— Dziękujemy za radę, sztormanie! — szepnął Luda. — Ale czy nie myśli pan, że z tego wszystkiego może wyniknąć wielka heca? Okropnie bowiem łakomie spoglądają na leżącą w biesiadni... o, przepraszam! na leżącego na tapczanie Lowego te ogromne draby: Ikonen, Ryba i Hadejnen. Jak wilki kręcą się koło biesiadni, zaglądają do okien... Kapitan poszedł niby do siebie, lecz po chwili niespodziewanie zjawił się i spostrzegł Ikonena, otwierającego drzwi... Wtedy kazał mi przynieść z góry koc, położył się na podłodze przy drzwiach, nas wyprawił i powiedział, że sam będzie tymczasem doglądał chorego... Gdy wychodziliśmy, spostrzegłem, że wyjął z kieszeni rewolwer i położył sobie pod płaszcz, zwinięty pod głową. Może tu wyniknąć kryminał...
— Kryminał? — spytał, wybuchając śmiechem, Pitt, gdyż przypomniał sobie stare dzieje „Witezia“ i niedawny wypadek z palaczem Mito.
— A prawda! — zawołał Luda wesołym głosem — Niema tu policji!
Wszyscy się zaśmiali przy tej uwadze.
— Czy można jeszcze mówić? — spytał Walicki.
— Ależ zapas opowiadań przynosicie z sobą, towarzysze! — zdziwił się Pitt. — Cóż tam znowu?