Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

— Aha... nareszcie! — mruknął Nilsen. — Skończę dziś tę grę na zawsze...
Porwał się na równe nogi, schwycił rewolwer i wybiegł na dek. Za nim podążył Pitt.
Nie zdołali jednak oba zbiec ze schodków, prowadzących na pokład, gdy rozległy się strzały buntowników, ukrytych za beczkami, szalupami i zwojami lin.
Pitt schwycił się za pierś, czując silne, ostre pchnięcie. Po chwili poczuł, że pod marynarską koszulką spływa mu struga krwi. Zamroczyło go, więc schwycił się oburącz za poręcz schodków. Jednak stracił przytomność i potoczył się na dek.
— Stój, Olafie Nilsen! — rozległ się z zasadzki głos Ikonena. — Ani kroku dalej! Chcemy załatwić sprawę po — dobremu.
— Mów! — warknął kapitan, prostując się i dłonią ścierając sączącą się mu nad uchem krew.
— Żądamy połowy całego zysku dla starej załogi, a nie dla tych przybyszów i ciurów! — zaczął Michał Ryba, stojący za szalupą.
— Nie! — przerwał mu Nilsen. — Byłoby to niesprawiedliwe, bo nowa załoga pracowała nie mniej, a może więcej od was w ostatniej pływance. Bez tych ludzi stalibyśmy jeszcze w dryfie koło ujścia Jeniseju! Nie!
— Zgodzisz się, stary wilku! — krzyknął Ikonen. — Polacy są zamknięci w tylnym kasztelu i zrobimy z nimi co zechcemy, jeżeli uczynią coś nie po naszej myśli!
— Nie dam, bo skrzywdziłbym tych ludzi — powtórzył Nilsen z uporem.
— Hej, hej, Olafie Nilsen! — złowrogim głosem ciągnął dalej Ikonen. — Szczekasz o sprawiedliwości,