Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

Przy tych słowach rozległ się śmiech Ikonena, Ryby, Hadejnena i Christiansena, zaczajonych w różnych miejscach.
Olaf Nilsen ponuro milczał.
— Podpiszesz nam papier, mianujący bosmana Rybę kapitanem „Witezia“. Będziemy ci spłacali trzecią część zysków za twój szoner, lecz cały proceder poprowadzimy sami.
— Cóż wam się nie podoba na „Witeziu“? — zapytał, podnosząc głowę, Nilsen.
— Widzimy, że ten zwarjowany sztorman Pitt Hardful, który, zdaje się, dostał teraz dobry orzech do zgryzienia, chce ciebie na mnicha przekabacić... Nam się to wcale nie uśmiecha!...
Olaf Nilsen zamyślił się i nagle zupełnie spokojnym głosem zawołał:
— Zgoda! Oddaję wam „Witezia“ na trzy lata z warunkiem, że będziecie mi płacili piątą część zysków i że dacie mi spokojnie zejść z pokładu w Londynie wraz z Pittem Hardful, jeżeli będzie żył, i z Ottonem Lowe.
— Olafie Nilsen, nie żartuj sobie z nas! — krzyknął Ikonen. — Wiesz, że cały spór idzie o tę kobietę! Rozegramy ją i będzie należała do tego, kto wyciągnie los...
Kapitan słuchał i milczał. Myśl jego jednak pracowała usilnie.
Rzucić się na tych ludzi i zmiażdżyć ich! Sześciu olbrzymich, posiadających straszliwą siłę ludzi, to nawet dla Olafa Nilsena było za dużo. Szczególnie obawiał się spotkania z Mikołajem Skalnym. Kaszub z łatwością łamał podkowy i sztaby żelazne, zginał w palcach, niby skrawki tektury, ciężkie srebrne „durosy“ hiszpańskie i rozrywał, jak papier, blaty grubej blachy.