Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tamci mnie nie wezmą, jeżeli nie ustrzelą lub nie pchną nożem, — myślał Nilsen, — lecz Skalnemu nie dam rady nawet sam na sam...
Jednak nieznacznie krok za krokiem posuwał się nadół schodkami mostku, aż dotknął stopą ramion leżącego na deku sztormana.
— Pozwólcie mi przyjąć udział w rozgrywce... — mruknął Nilsen.
— Niema głupich! — odezwali się buntownicy. — Ona w tobie się kocha...
— Ona nie mnie kocha... — odparł ze smutkiem w głosie Norweg. — Nie mnie, bo gdyby kochała, to dawno byłaby moją żoną, a wy — na dnie morza, psy szczekające!... Ja wszystko robiłem, aby mnie pokochała... zdobyłem bogactwo, pokazałem jej swoją miłość, odwagę, siłę... teraz chciałem rozpocząć czyste, jasne życie... lecz — nic i nic!... Cóż wy możecie zrobić, aby pokochała którego z was?
— Nam jej miłość nie potrzebna! — krzyknęli majtkowie, wyrzucając potoki ohydnych słów i żartów.
Ikonen wysunął się nawet z poza beczek i, wymachując rękoma, wstrętnie zaklął i zawołał:
— Powinna należeć do tego, kto ją wygra, bo kobieta...
Nie skończył jednak, gdyż Nilsen runął na niego. Finn nie zdążył wystrzelić, i po chwili wyłuskwiony z dłoni rewolwer, mignąwszy w powietrzu, spadł za burtę.
Dwa potężne ciała zwarły się w jedną rozmiotaną, szalejącą po pokładzie bryłę. Inni buntownicy wybiegli ze swych skrytek i rzucili się na pomoc Ikonenowi. Wkrótce potworny kłąb, zbity z pięciu zapaśników, przewalał się od burty do burty szonera, obijał się o słupki parapetu i drągi szpylów. Rozlegało się głośne