Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

sapanie, zdławione krzyki, urwane jęki i ciężki oddech walczących. Raz po raz któryś z majtków wylatywał w powietrze i padał nawznak, wyrzucony potężnem pchnięciem Olafa Nilsena. Na białych deskach pokładu tu i ówdzie widniały ślady krwi...
Walka, ponura, zacięta, trwała długo, aż wreszcie jeden po drugim zaczęli się podnosić zapaśnicy, straszni, zdyszani i pokrwawieni, w porwanych na strzępy koszulach, ze śladami razów i palców, które dusiły, na twarzach i szyjach.
Na pokładzie pozostał Olaf Nilsen, leżący bez ruchu.
Ikonen i Christiansen szybko związali go cienką linką, zarzucili stryczek na szyję, podnieśli i ustawili przy maszcie.
— Przerzucić linkę przez top-reję! — krzyknął zduszonym głosem Finn.
Hadejnen wdrapał się na maszt i umocował linę.
Buntownicy zaczęli cucić kapitana. Wkrótce odzyskał przytomność i ze zdumieniem oglądał się. Przypomniał sobie wszystko i zrozumiał, co mają z nim uczynić jego wrogowie.
— Słuchaj, Olafie Nilsen! — rzekł do niego Ikonen. — Za chwilę umrzesz. Stryczek już czeka na ciebie... Powiedz, gdzie masz sporządzony testament?
Kapitan milczał, patrząc ponad głowami otaczających go wrogów.
— Jeżeli nie masz testamentu, to powiedz tu przy świadkach, komu przekazujesz „Witezia“ i cały majątek?
Olaf Nilsen podniósł głowę jeszcze wyżej i zaczął przyglądać się obłokom, zarumienionym zorzą wieczorną.
Ikonen kopnął go nogą i krzyknął: