Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

Rozumieli, że mogli istnieć bezkarnie, pływając pod dowództwem „czarnych“ kapitanów, których już coraz mniej spotkać teraz można na wodach nawet dalekich północnych i południowych oceanów.
Pitt zamierzał odebrać im tę ostatnią deskę ocalenia, pragnął przekształcić Olafa Nilsena w „białego“ szypra, więc nienawidzieć zaczęli nowego sztormana.
Nienawiść ich podsycała też obawa, że Nilsen, porzuciwszy dawny niebezpieczny i niewyraźny proceder pół-handlarza, pół-pirata, zechce urządzić życie na brzegu i założy własne gniazdo rodzinne, wprowadzając doń Elzę.
Elza!... Ciemne, jak noc burzliwa, serca bosmana i jego czeladzi nie znały miłości. Miotały niemi inne uczucia, dzikie instynkty i żądze. Nie rozumieli, dlaczego Olaf Nilsen, mając na pokładzie młodą i piękną kobietę, za którą nikt się ująć nie może, pozwolił jej ukrywać się pod postacią zwykłego marynarza, dlaczego oszczędzał jej i otaczał szacunkiem, niemal ubóstwieniem.
Obecność kobiety drażniła tych silnych, młodych i zdrowych jak dęby ludzi. Nieraz zrywała się żądza i chęć gwałtu, lecz wyrastała postać Olafa Nilsena, groźna w swej sile i otoczona postrachem, odziedziczonym po przodkach Norwega — wojownikach zwycięskich wikingów, a, być może, jeszcze po innych — czarownikach i krwawych najeźdźcach, których krew wlała mu w żyły matka-mongołka z Korelji.
Pod surowem spojrzeniem czarnych, skośnych oczu kapitana odchodzili dzicy majtkowie, skuleni jak pobite psy, warcząc zcicha.
Tymczasem w kajutach obydwóch kasztelów zaszły wielkie zmiany.