Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

— Będziecie doglądali rannego sztormana! — mruknął kapitan. — Zdrowi potrzebni do pracy, wy zaś jeszcze nie możecie podołać...
— Dobrze! — odparł Lowe. — Dziękuję wam, kapitanie!
— Kulawy ślepego będzie doglądał! — zażartował Luda.
Zresztą do żartów było dużo powodów tego wieczoru.
Wszyscy trochę się uspokoili co do Pitta, gdyż Walicki oznajmił, że rana czysta, że płuco nie krwawi, a z nogi kulę pomyślnie wyjęto.
Najwięcej śmiano się z Ludwika Sanickiego. Wypadło mu być kukiem.
Pierwszy występ nowego kucharza był niebardzo udany. Mięso było mocno podpalone, kasza niedogotowana, kawa — słaba.
— Ho, ho! — śmiał się Rynka. — To z was kucharz nielada, towarzyszu! Dlaczego nie pójdziecie na szefa kuchni do jakiejś pierwszorzędnej restauracji w Londynie? Brzuch by wam urósł, policzki napęczniały, jak bania, i — święte mielibyście życie!
— Dajcie chłopakowi spokój! — dorzucił Walicki, — starał się przecież z całej siły. Czuć to, bo wszystkie potrawy pachną... potem!
— Chudy to dlatego i pot nie tłusty! — dodawał Luda.
Wszyscy się śmiali, a Olaf Nilsen, widząc to, przyniósł z rumu bardzo sympatyczne dzbanki z porterem i parę butelek dżynu.
— Jak to wlejecie w siebie, wszystko wam się wyda smaczniejsze! Nie dokuczajcie Sanickiemu! Cóż on winien, że nigdy nie był kukiem. Od jutra Lowe będzie pielęgnował chorego sztormana i przyrządzał strawę...