Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy wy wiecie, — zapytał Nilsen marynarzy, — że w Wardö i w innych portach o tej porze nie znajdę wolnych ludzi? Musielibyśmy w tak szczupłym komplecie płynąć aż do Londynu.
— Popłyniemy do Londynu! — odpowiedział za wszystkich Rynka, stojący przy sztorwale.
— Jeżeli tak — to all right! — zawołał kapitan.
Na tem tak ważna dla losów statku rozmowa została zakończona.
Załoga pracowała z napięciem wszystkich sił, sumiennie i wytrwale. Nilsen był wszędzie, doradzał, pomagał i dodawał otuchy.
Marynarze zauważyli, że w Norwegu odbywa się głęboka przemiana, bo surowa twarz jego stała się łagodniejsza, zwykła zawziętość przechodziła w wyraz smutku, zdradzanego wyrazem oczu i zmarszczkami koło ust.
Nilsen istotnie przeżywał nowe, nieznane sobie dotąd odruchy duszy, a myśl jego pracowała nieustannie. Było to niezwykłe dla jego namiętnej, surowej duszy przeżycie, dziwne dla prostaczej, upartej głowy myśli.
Pokochał Elzę, a miłość ta była jak siwe fale ojczyzny Norwega. Oderwać samotną skałę od piersi lądu, zdruzgotać ją w swoich wirach i pochłonąć bez śladu i bez oddźwięku, aby słońce nigdy już nie musnęło jej swemi łagodnemi promieniami, aby wiatr nie dotknął jej swem skrzydłem, aby oko ludzkie na niej nigdy nie spoczęło...
O taką miłość z uporem i okrucieństwem walczył Nilsen z marynarzami starej załogi, o nią gotów był stanąć do walki z całym światem.
Nieraz złe głosy szeptały mu do ucha: