Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

przystrojonej skórami, kobiercami i makatami chacie, gdzie obok prostego rybackiego stołka zachwycona młodzież podziwiała hebanowe szafy o misternych rysunkach z perłowej masy, barwnych kamieni i kości słoniowej; fotele mahoniowe, rzeźbione, kryte poduszkami, haftowanemi jedwabiem; cyzelowane statki domowe z cyny, miedzi i srebra, z widniejącemi na nich znakami indyjskiego lotosu, tureckiego półksiężyca, chińskich świętych hieroglifów i japońskiego kwiatka chryzantemy, co odzwierciadla w sobie wschodzące słońce...
Skądżeby to wszystko miała Lilit? Jak mogłaby robić podarki każdej matce, rodzącej syna, każdej dziewczynie, idącej do ślubu, każdemu człowiekowi, umiejącemu pięknie, płynnie, porywająco opowiadać lub dźwięcznie śpiewać?
Nie! Nie! Lilit była Eddą!
Spędzała z nią Elza złote, jak stare dukaty, poranki krótkiej wiosny w fiordach i długie wieczory zimowe, gdy na północnym firmamencie falowały, wybuchając płomieniem i przygasając, mieniące się promienne zasłony tajemniczego światła, zrodzonego na biegunie.
Edda, siedząca w głębokim fotelu przed kominkiem, cichym głosem śpiewała nieraz sagę mądrego Skagena, który znalazł na dalekiej północy górę jasnych duchów, odlatujących na poszukiwanie wielkiej prawdy i sprawiedliwości bez skazy, a znaczących szlaki swego lotu płomiennemi pasmami światła. Opowiadała stara Edda, że duchy ukrywają się nieraz w duszach śmiertelników, a posiadający je człowiek postępuje sprawiedliwie i na szerokie, sławne drogi prowadzi innych ludzi.