Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.
„Opustoszał zamek... Zawarły się podwoje i umilkł mieczów szczęk...
„Na krużgankach — pustka i na szczycie baszty — cisza...“

Myśli Elzy przerwał Olaf Nilsen. Stanął na progu kajuty i patrzał smutnemi oczami na bladą twarz sztormana i na skuloną w ciemnym kącie postać zamyślonej kobiety.
Nie słyszała, jak wszedł, i drgnęła, gdy dobiegł ją szept kapitana:
— Jak się czuje mister Siwir?
Elza podniosła się i wnet przeistoczyła się w Ottona Lowego.
— Jeszcze gorączkuje, miota się i mówi słowa bezładne, niezrozumiałe! — odparł marynarz służbowym głosem.
— Może będzie lepiej, jeżeli zawiniemy do Wardö i zostawimy sztormana w szpitalu? — spytał Nilsen.
Otto Lowe odrazu zmienił się w kobietę, bo przycisnął ręce do piersi i drżącemi ustami jął błagać:
— Nie! Nie! Pozostaw go tutaj, Olafie Nilsen, pozostaw! Ja nie dam mu umrzeć! On jest życiem mojem i twojem! Ja wydrę go śmierci!
— Kochasz go tak bardzo?... — jęknął Norweg.
— Kocham!... — padł cichy szept.
Złe głosy zaczęły krzyczeć w duszy Nilsena, serce gwałtownie mu zabiło, przymrużył oczy i ścisnął pięści.
— Mogę wyrzucić go do morza, bo stanął na mej drodze, odebrał mi ciebie!... — syknął przez kurczowo zaciśnięte zęby.
— Nie uczynisz tego, Olafie Nilsen! — odezwała się Elza. — Wiesz, że niczem nie zawinił. Słowa do