Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie boję się Olafa Nilsena! — odparł marynarz. — Mogę mówić z wami, ile chcecie, sztormanie!
Pitt wahał się przez długą chwilę, lecz spojrzał na marynarza i rzekł:
— Wiem oddawna, że jesteście kobietą i ukrywacie się w przebraniu marynarza... Źle wam tu było, na szonerze — też wiem! Macie na imię Elza, — słyszałem, że was tak nazywał kapitan. Jeżeli potrzebujecie mojej rady, lub pomocy, opowiedzcie mi, co zniewoliło was do wstąpienia na szoner Olafa Nilsena. Możecie nic nie ukrywać, bo nikt ode mnie niczego się nie dowie...
— O, dziękuję wam, sztormanie! — gorącym głosem zawołała Elza i przycisnęła rękę Pitta do ust.
Z trudem wyrwał jej sztorman dłoń swoją i, zamknąwszy oczy, przygotował się do słuchania.
Elza opowiedziała wszystko, co snuło się przed jej oczami, gdy siedziała przy chorym, przysłuchując się jego urywanemu, ciężkiemu oddechowi i wykrzykiwanym w gorączce słowom.
— Pokochaliście złotowłosego Eryka, Elzo? — zapytał Pitt.
— O, nie sztormanie! — zaprzeczyła z porywem. — Czyż mogłam kochać anioła?! Uwielbiałam go, a jego słowa nosiłam w sercu i pamięci, jak najdroższy skarb! Do czasu spotkania się z wami znałam dwoje ludzi dla mnie najdroższych. Byli to Lilit i Eryk Tornwalsen. Stara Edda nauczyła mnie marzeń, Eryk nauczył dążenia do szczęścia... Wy...
— Mówcie o sobie! — przerwał jej Pitt.
— Wkrótce po odjeździe Eryka powrócił z łowów stary Waege, mój mąż, — ciągnęła dalej Elza. — Czułam, że przygląda mi się bacznie i podejrzliwie,