Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie Swen, niech pan mówi do mnie zawsze „Panie Stefan“, bo inaczej nie lubię. Nie piliśmy przecież, z panem na „ty?“ Co zaś do protekcji mojej dla pana, panie Swen, to w obecnej chwili nie mogę panu nic przyrzekać. Może każę powiesić pana, a może — naprawdę pomogę. Będzie to zależało od tego, jakie wspomnienia zachowam z powodu „zgniłej latorośli“, jak pan, panie Swen, raczyłeś nazwać mnie — Eryka Stefana. Do widzenia, panie Alwin Swen!
Powiedziawszy to, Stefan opuścił gabinet dyrektora więziennego.
— Warjat! — mruknął Pink. — Milczał przez dwa lata, teraz nagle zachciało mu się mówić elokwentnie...
— Mógłbym posadzić go jeszcze do ciemnej celi na parę dni za harde gadanie! — wrzasnął Swen, uderzając pięścią w biurko.
— A za co? — spytał ksiądz, mrużąc chytre oczka. — Mówił bardzo przyzwoicie, a chociaż w jego słowach było dużo przykrych i zjadliwych rzeczy, zawierały one sporo prawdy... prawdy życiowej.
— Wsadzę go wraz z jego prawdą do ciemnej celi! — upierał się rozjuszony Swen. — Jakiś tam aresztant, żeby śmiał tak do mnie gadać?
— Już on nie jest aresztantem, panie Swen! — mitygował go ksiądz.
— A ja księdzu dowiodę, że go wsadzę! — krzyczał dyrektor. — Ten wypuszczony z więzienia nicpoń będzie mnie wieszał lub okazywał mi pomoc! No, wiecie, to przechodzi wszelką wyobraźnię!
— Panie dyrektorze, nie warto go ruszać... — zaczął Pink.
— To pan go broni, Pink? — oburzył się Swen.