dzieli. Robił to w tak delikatny sposób, że nie czuli jego wyższości. Był towarzyszem, starszym, bardziej doświadczonym kolegą, przyjacielem i doradcą.
Olaf Nilsen czekał na Pitta nie dwa tygodnie, lecz całe dwa miesiące, bo po egzaminach sztorman odbył praktykę na dużym statku handlowym, płynącym do Ameryki. Gdy sztorman powrócił na pokład „Witezia“, pokazał z tryumfem dyplom kapitański.
Z rumu długo potem wynoszono zakurzone, pajęczyną powleczone gąsiorki, dzbanki i butelki, i na małym szonerze taki powstał huczek, że portowa łódź policyjna czem prędzej przybiła do burty „Witezia“, zapytując, czy nie potrzebna jest pomoc.
— Potrzebna! — zawołał rozochocony Nilsen. — Chodźcie, dżentelmeni, do nas!
Łódź policyjna aż do rana tkwiła przy burcie „Witezia“, a gdy odpłynęła nareszcie, to szła takiemi zygzakami, że nawet mewy zrozumiały, co się stało ze sternikiem.
Ten zaś nic już nie rozumiał. Kręcił rudlem na lewo i na prawo i darł się na cały głos, śpiewając:
„The long, long way to Tipperary“...
W dwa dni później Nilsen i Hardful siedzieli w biesiadni i naradzali się nad nową wyprawą. Przed Pittem leżała duża mapa północnych wybrzeży Azji i gruby notatnik, do którego często zaglądał, mówiąc:
— O wszystkich szczegółach dowiedziałem się od książąt samojedzkich i bogatych hodowców reniferów podczas naszej ostatniej pływanki. Pomyłki być nie może, zresztą, weźmiemy z sobą, oprócz towarów na wymian z tuziemcami, podarki dla ich starszyzny. Nic przed nami nie ukryją i zdobędziemy dużo złota, kapitanie. Tu w Londynie, nie mało dni prześlęczałem
Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.