Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo widzi pan, taki to pójdzie do swoich wpływowych krewniaków, wyleje potoki łez, oni wszystko przebaczą mu, a gdy pan go wsadzi teraz, bronić go będą, wnosić na nas skargi do prokuratora, ba! nawet do ministra. Same tylko przykrości mogą z tego wyniknąć.
— Masz rację, panie Pink! — uspokoił się odrazu dyrektor. — Pal go licho! Niech jak najprędzej trafi na szubienicę, czego z całej duszy mu życzę! No, a teraz pomówmy o tym sympatycznym obiadku, księże Minster! Więc, kiedyż to mamy się stawić?
Tak się zakończyło małe zajście w gabinecie dyrektora więzienia, lecz dalszy ciąg miał miejsce tuż za żelazną furtką więzienną.
Gdy brama ze zgrzytem zamknęła się za Miguelem i Stefanem, obaj zwolnieni więźniowie wparli wzrok w długą ulicę, biegnącą ku środkowi miasta.
— To jest właśnie droga uczciwego życia? — zapytał spluwając, rudy Miguel. — Djablo długa, psia krew, a ma dwa końce. Jeden wpiera się w mury pałacu prezydenta, a drugi — w tę brudną ścianę więzienną! Może zawrócimy, bo do więzienia bliżej — nie zmęczymy się?
— Ja wolę iść naprzód! — odburknął Stefan. — Zmęczę się, lecz dojdę...
— Tobie dobrze tak mówić! — odparł towarzysz. — Pójdziesz do swoich i — wszystko będzie po dawnemu... Jakgdyby nigdy nic...
Stefan schwycił mówiącego za rękę i szepnął prawie groźnie:
— Pamiętasz starego Bozzara, tego, co kilka razy powracał do więzienia?...
— No jakże! Zapomnieć Bozzara! Pamiętam, jak zawsze mówił, że po każdym nowym terminie kary coraz mniej dla niego ludzi pozostaje na ziemi.