Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak to tylko będzie, kapitanie Siwir, z temi kopalniami złota? My — marynarze znamy się na maszynie okrętowej, na żaglach, tałach, trosach i masztach, lecz o kopalniach pojęcia zielonego nie mamy?
— Posiadamy zdrowe ręce, spryt i wolę — odparł, pociągając czerwone wino, Pitt. — A co do wiedzy i wprawy, to mamy od tego inżyniera Rynkę, tego Polaka. Jest to człowiek pomysłowy, wykształcony w swoim fachu i rozumiejący znaczenie naszego planu. Rozmawiałem z nim i jestem o wszystko spokojny, kapitanie. Odrzućcie więc wszelkie smutne myśli i troski i postarajcie się śmiać z tego idjotycznego murzyna, który bawi białą publiczność, tak znienawidzoną przez siebie. Za wasze zdrowie, Olafie Nilsen!
— Na pomyślność naszą, Pitt Hardful! — odpowiedział Norweg, trącając się kieliszkiem.
Dopiero nazajutrz późno wieczorem powrócili kapitanowie na „Witezia“. Spotkał ich zafrasowany Mikołaj Skalny.
— Co się stało? — zapytał kapitan.
— Zaczęli przybywać ci... co to mają podawać hasło „N. 13“ — meldował mechanik.
— Aha! — zawołał Pitt z głośnym śmiechem. — Cóż? Piękne ptaszki, z pewnością, bo naszemu mechanikowi, aż twarz się wyciągnęła!
— Włóczyłem się, kapitanie Siwir, po różnych legowiskach, lecz nigdzie takich podejrzanych drabów nie spotykałem! — mówił przerażonym głosem Skalny. — Gdy taki ananas patrzy na człeka, to temu pugilares, zegarek, ostatnie penny z kieszeni same wyłażą i lecą ku takiemu opryszkowi! Nie śmiałem zostawić ich na wolności, więc wszystkich wpakowałem do rumu na sztabie i — zamknąłem.