Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

— Miałem piętnaście nazwisk... — burknął niezadowolonym głosem. — Wolę gdy mnie nazywają — Falkonetem. Przysłał mnie Miguel... mój znajomy i dawny sąsiad.
Za Falkonetem jeden po drugim przewinęli się przed kapitanami bardzo różni ludzie.
„Puhacz“ o okrągłych, nieruchomych oczach i haczykowatym nosie nad małemi, niemal dziecinnemi usteczkami; piękny młodzieniec, przezwiskiem „Bezimienny“, o drapieżnej, orlej twarzy i o kurczących się, jak szpony orle, palcach; nareszcie trzeci — wyrostek, liczący może czternaście lub piętnaście lat, zwinny, jak wąż, o biegających oczach i ostrem spojrzeniu.
— Za młody jesteś, chłopcze, dla nas! — zauważył Nilsen.
— Jutro już będę starszy! — odpowiedział chłopak wyzywająco. — Ten brak to się sam naprawia...
— Nie wytrzymasz ciężkiej pracy... — zaczął kapitan.
— To znaczy, że mogę kopytka przeciągnąć? — spytał chłopiec.
— Mniej więcej! — uśmiechnął się Pitt.
— Czy szanowni panowie obawiacie się, że im łez nie starczy na opłakiwanie Jacka Lark?
— Podoba mi się ten pyskaty żółtodziób! — zawołał ze śmiechem Nilsen. — Poszlę go do kambuzy na pomoc kukowi.
— Ciepłe i dobre miejsce! — zauważył rezolutnie Lark. — Dziękuję, kapitanie!
Codziennie przybywało po dwóch lub trzech przelotnych ptaków, nigdzie nie wijących gniazd. Zwykle zjawiali się o zmroku, gdy z brzegu najbardziej przenikliwe oko policjanta nie odróżniłoby w płynącej łodzi