Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

obszarpanego włóczęgi od wysoce dystyngowanego lorda. Przywoziły ich do burty „Witezia“ czółna rybacie, lub wywrotne, zakopcone łódki z nieznanymi wioślarzami, odpływającymi pośpiesznie w stronę dalekich przedmieść miasta-olbrzyma.
Minął tydzień... Juljan Miguel nie stawił się dotąd. Bez niego Pitt obawiał się zabierać na daleką i niebezpieczną wyprawę to zbiorowisko ludzi, którzy przeszli piekło życiowe, a skąd nie zawsze zdołali unieść resztki ludzkich uczuć i zrozumienie obowiązku.
Pitt Hardful chodził po mostku, bardzo zafrasowany.
Plan, obmyślony przez niego, miał się rozbić o tę przeszkodę?
Nagle za burtą rozległ się cichy plusk wody i jakiś głos krzyknął z ciemności:
— Czy ten statek nosi nazwę „Witeź“?
— Tak jest... — odkrzyknął Pitt, przechylając się przez burtę. — Kto pyta?
Z czarnej wody wystawała ledwie dostrzegalna w mroku głowa pływającego człowieka. Pitt dojrzał bielejącą na czarnej burcie rękę, trzymającą się nierówności tarcic.
— Hasło „N. 13“... — odezwał się człowiek z wody. — Rzućcie-no mi jakąś linę, bo djablo zimno, skostniałem, a właśnie tu, przy burcie „Witezia“, głupio bym się czuł, gdybym utonął...
Rzucono drabinkę i na pokład wygramolił się ociekający wodą, drżący i szczękający zębami człowiek. Pitt podbiegł do niego i zajrzał mu w twarz.
— Chwała Bogu! — krzyknął radośnie. — Juljan Miguel!... Hej, tam ludzie z warugi, przynieście biegiem dżynu! Bosmanie, zabrać tego chłopca do kasztelu i dać mu suche ubranie.