Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

W półgodziny później przy stole w biesiadni siedział ogrzany, wysuszony i mocno podchmielony Rudy Szczur.
— Jestem... jestem nareszcie, panie... Hardful, — mówił Miguel. — Słowo się rzekło, i oto spotkaliśmy się. Nie mogłem wcześniej... bo strasznie głupi zwyczaj robienia takich grubych krat... Trzy piły złamałem, nim udało mi się przeciąć sztaby... Namozoliłem się, ale zato później wszystko poszło jak z płatka! Na moje szczęście w „ulu“ wybuchnął pożar... popłoch, zgiełk, tłok, gwałt... Wjeżdża straż ogniowa, biegnie tłum, a Rudy Szczur myk! myk! ulica... przechodnie... powozy... stacja kolejowa... puste wagony węglowe... wziąłem bilet z powietrznej kasy, zapłaciłem marzeniami i — po trzech dniach w Londynie... Tylko raz przesiadałem się... z pociągu do magazynów węgla na statku... Oto jestem nareszcie... Słowo się rzekło!...
— Macie słuszność, Miguelu, słowo się rzekło! — uśmiechnął się Pitt. — Powiedziałem wam wtedy przy bramie więziennej, że wyprowadzę was „na drogę uczciwego życia“, no — i wyprowadzę, jeżeli zechcecie!
— Ja bardzo chciałem tego, lecz djablo niewyraźna ta droga! Ciągle jakieś skrzyżowania, co chwila trafiałem na boczne ścieżki, nie brukowane i nie asfaltowane, aż znowu wpadłem na taką, co prościuteńko biegła do „ula“... Czy który z moich chłopców przybył?
Gdy Miguel dowiedział się o znajdujących się już na pokładzie „Witezia“ towarzyszach, gwizdnął i zatarł ręce.
— No, kapitanie Hardful, teraz to macie bandę! Djabłu rogatemu do oczu skakać potrafią, w ogniu piekielnym zatańczą foxtrotta! Możecie z nami płynąć