myślane przez niego w dniach poniżenia i po przez noce męki duchowej za kratami więzienia, a później na wolności, gdy zrodziło się i potężniało niezłomne postanowienie wejścia na prawą drogę.
Banda długo się nie rozchodziła i stała, milcząca, zamyślona.
Pitt znał dusze mieszkańców ponurych worków z kamienia i umiał przemawiać do ich serc i mózgów.
— Idziemy! Idziemy! — rozległy się głosy i w powietrzu zamigotało trzydzieści podniesionych na znak zgody rąk; było ich nawet trzydzieści jedna, bo „Kula Bilardowa“ w uniesieniu podniósł dwie.
— Dżentelmeni! — zawołał dawny komik cyrkowy. — A ja wam powiadam, że gdy powrócę z owej północy z kieszeniami, wypchanemi złotem i uczciwością, sprawię sobie czarny garnitur i błyszczący, jak lustro, cylinder. Przykleję go sobie do łysiny najtrwalszym klejem, żeby przed nikim nie uchylać kapelusza. Taki będę dumny!
Ludzie rozchodzili się, dążąc do biesiadni, gdzie kapitan Nilsen wręczał każdemu książeczki akordowe, a później — do rumu, aby otrzymać od Elzy Tornwalsen ubranie i buty.
Gdy wczorajsi włóczęgowie, przebrani i ogoleni, wyszli na pokład, już jako majtkowie, z luki, prowadzącej do kambuzy, zaleciał zapach gotującej się strawy.
— Baranina z cebulą i pieprzem... — mruknął Falkonet, wciągając nosem aromat smażonego mięsa.
— Potrawka wołowa z jarzynkami, ziemniakami i koperkiem! — pisnął Puhacz, mlaszcząc drobnemi wargami.
— Słonina z bobem, — poprawił zjadliwym głosem piękny, drapieżny Bezimienny.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.