Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.

Był bez czapki i łysa głowa perliła się od kropel potu.
Pokład bujającego statku uciekł mu z pod nóg, więc zatoczył się i już miał runąć jak długi, gdy przemogła zręczność dawnego akrobaty.
Jednym susem był przy wantach i uczepił się ich kurczowo.
Spojrzał na dół na pieniące się, syczące morze, później na mostek kapitański i, krzywiąc się boleśnie, krzyknął:
— Kapitanie, hej! kapitanie! Zrywam kontrakt z wami, bo nie dotrzymujecie umowy.
— Oj! a co takiego, Kulo Bilardowa? — odkrzyknął Nilsen, ze śmiechem patrząc na łysego majtka, którego wszyscy polubili za niewyczerpaną wesołość i figle, chociaż był to już człowiek niemłody i sterany życiem.
— W kontrakcie jak byk stoi, że dostajemy cztery razy jedzenie w obfitości, — bełkotał, chwytając się jedną ręką za gardło, mały pękaty Kula, — a tymczasem urządzacie takie hece, że już dziesięć razy oddałem wszystko z powrotem i to — do morza, rybom! Chcę zejść na brzeg, bo bez jedzenia w brzuchu, czuję się nieszczęśliwym, schudnę i stracę swoją piękność, dystynkcję i czuprynę! Na brzeg chcę! — krzyknął z udaną rozpaczą.
— Sprawiedliwa pretensja i jeszcze bardziej sprawiedliwe żądanie! — zawołał Nilsen. — Zaraz każę spuścić drabinkę za burtę i — proszę maszerować! Do brzegu blisko — zaledwie jakie trzysta mil, Kulo Bilardowa.
— No... to... dobrze... — odpowiedział majtek i nagle z rykiem przechylił się nad morzem. Po chwili zwrócił bladą twarz w stronę mostku i wybełkotał:
— Widzicie... to już jedenasty raz!... Oj — jej, zbliża się... dwunasty!...