Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

Zgadł, istotnie, bo nastąpił dwunasty i trzynasty atak męczącej, nieznośnej morskiej choroby.
Za każdym razem na progu kajuty zjawiał się Bezimienny i swoim syczącym głosem wołał:
— Na zdrowie, Kulo Bilardowa! Kiedyż nareszcie przestaniesz kichać?
W kajucie tylnego kasztelu bractwo chorowało na wyścigi, chociaż byli tacy, co bohatersko znosili szaloną kładź statku. Tę nieznaczną część załogi stanowili Anglicy, we krwi swej mający cechy żeglarskie, chociażby byli pastorami, rolnikami lub zamiataczami ulic.
Wśród nich Nilsen i Pitt wynaleźli kilku starych włóczęgów morskich, których los rzucił na dno ludzkiej niedoli. Teraz sprawując warugi, szybko odzyskiwali dawne nawyknienia, nabierali pewności siebie i spokoju ducha. Najlepszym z nich był jednak olbrzymi Falkonet.
W dawne czasy niezawodnie byłby szyprem piratów i pływałby na galerze, niosącej na grocie czarną kaperską banderę. W naszym wieku był zmuszony służyć na szonerach, przygodnych szkutach, handlowych statkach, przez marynarzy pogardliwie nazywanych „pudłami“ lub „trunkami“, czyli walizami. Pracował potężnie i wytrwale jak wół, sumiennie, jak każdy Anglik, poczuwający się zawsze do obowiązku, lecz w najbliższym porcie upijał się do nieprzytomności, zgrywał się w kości lub karty, tłukł partnerów, właścicieli szynku, naczynia, kruszył w potężnych łapach meble, wybijał zęby i okna, aż nareszcie skrwawiony, półżywy dostawał się do szpitala w chwili, gdy jego statek huczał przeciągle, dając sygnał odpłynięcia. Wałęsał się później bez roboty, głodny, obdarty i zły,