Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co, bracie, smutek czujesz w dołku? — spytał, przebiegając, zwinny Lark.
— O — o — o! — zaskrzeczał żałośnie Puhacz.
— Trzymaj się, Puhaczu, trzymaj się ostro! — poradził mu chłopak. — Słyszałem, że na morzu będzie jeszcze weselej przed nocą...
— O — o — o! — jęknął Puhacz, a nos mu jeszcze bardziej zwisł nad ustami.
— Nie odgryź sobie nosa, stary! — krzyknął mu Lark i pobiegł w stronę luki, prowadzącej do kambuzy, zręcznie skacząc przez płynące potoki wody i czepiając się want, basztaków i bardun.
Przy sztorwale stało dwóch nowych majtków: Rudy Szczur i jeszcze bardziej rudy od niego Harry Crew, wysoki, jak tyka.
Pitt, odbywający swoj dyżur na mostku, spojrzał na tę czerwoną parę i pomyślał, uśmiechając się do siebie:
— A to się dobrali! Dwa płomienie!
— Kapitanie Hardful! — odezwał się od sztorwałowego koła Miguel. — Piękna to rzecz — droga uczciwego życia! Tylko, że ta — okropnie wyboista!... Nie uważacie?
Harry Crew wyjął fajkę z ust i splunąwszy, mruknął:
— No matter! Nic nie znaczy!
— Wyboista, bo wyboista! — odparł ze śmiechem Pitt. — Lecz przekonacie się, przyjacielu, że jest prosta, jak Piccadilly, albo aleja w Lasku Bulońskim!
— Eh, kapitanie! — zawołał Miguel. — To do ulicy nie podobne, raczej olbrzymi plac, jakiego w żadnej stolicy niema! Te fale wytrzęsą z połowy moich chłopów wszystkie flaki...
— No matter! — powtórzył Anglik.