Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiedz to im, Harry, podziękują ci za te słowa pociechy porządnem „knockout‘em!“ — zaśmiał się Rudy Szczur.
Anglik wzruszył ramionami, otworzył usta, lecz Miguel uprzedził go i, naśladując jego głos, wycedził przez zęby:
— No matter, tyko białooka!
Harry Crew wykrzywił twarz, co miało oznaczać wielką wesołość, i wybałuszył oczy.
Pitt parsknął głośnym śmiechem.
— Tyka — bo tyka — pomyślał — a że białooka, tego też nie można negować, bo oczki ma istotnie białe!
Przy maszynach nieśli warugi Polacy-mechanicy, i tylko jeden Walicki, którego bractwo z rufy bardzo pompatycznie tytułowało „panem doktorem“, stawał do sztorwału, resztę czasu poświęcając uporządkowaniu i sortowaniu nakupionych w Londynie lekarstw, przyrządów, materjałów opatrunkowych i książek medycznych.
Kapitanowi Nilsenowi znowu udało się wejść do Karskiego morza dawną drogą. „Witeź“ płynął dwa dni, nie spotykając pływającego lodu, gdy nagle wiatr się zmienił, a chociaż był posmyczny i znacznie uspokoił fale, jednak napędził olbrzymie masy kry i pola lodowe.
— Zatrze, czy nie zatrze? — pytał z trwogą w głosie Nilsen, patrząc na Pitta.
— Chyba zatrze, — odpowiedział Hardful.
— Zgniecie nas... — niepokoił się Norweg.
Rozmowę tę słyszał Rynka, który przyszedł z jakiemś zapytaniem na kapitański mostek.
— Można coś obmyśleć, aby ulżyć „Witeziowi“ parcie lodu... — rzekł.