Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ryłoby to bardzo pożądane! — zawołali Nilsen i Pitt.
Wkrótce kilku ludzi, wyciągnąwszy z rumu belki, piłowali je i ciosali pod dozorem Rynki. Przed wieczorem wzdłuż burty „Witezia“ na wysokości waterlinji, zostało umieszczone potężne drewniane opancerzenie, broniące kadłubu statku od bezpośredniego ciśnienia mas lodowych.
Dla zmniejszenia siły zderzenia się z płynącym lodem, na belkach, otaczających szoner, wisiały fendery — grube kloce drzewa.
— Dobre to poduszki, chociaż twarde! — żartował Rudy Szczur, przyglądający się, jak wielkie bryły skrzepłego lodu uderzały o ruchome fendery, ślizgały się na nich, dotykały drewnianej przegrody i przepływały, sycząc i wirując.
W nocy, jednak, lód otoczył statek ze wszystkich stron. Dokoła „Witezia“, jak tylko można było sięgnąć wzrokiem, rozpostarła się nieprzerwana, zlekka fosforyzująca, biała płaszczyzna.
Na mostku zadrgał sygnałowy dzwonek telefonu, prowadzącego do maszyny.
Nilsen wziął słuchawkę.
— Poruszamy się bardzo wolno, myślę, że trzeba zastopować maszynę, — rozległ się głos Rynki.
— Stop maszyna! — skomenderował kapitan.
— Stop maszyna! — powtórzył mechanik i wkrótce zjawił się na mostku.
— Nie warto spalać węgla! — rzekł. — Przebić się przez lód nie możemy. Musimy czekać.
Tymczasem Pitt robił pomiary, określając sytuację statku i szybkość płynącego lodu, otaczającego „Witezia“.