Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

— Płyniemy z szybkością trzech węzłów na godzinę. Pędzi nas na SE... — zawołał.
Poszedł do sztorwałowej budki i zaczął orjentować się na mapie.
— Halza dobra, aby tylko nie wparło nas na jaki zdziar[1]... — rzekł po chwili.
— Dobra nasza! — zawołał Nilsen. — Do lądu daleko, zresztą, wpadające duże rzeki, Ob i Jenisej, powinny odnieść lód bardziej na północ. Mielizny nie spotkamy. Mechaniku, trzymajcie maszynę pod parą, w pogotowiu... Nie będziemy się przebijali, lecz postaramy się lawirować...
Istotnie wkrótce dały się wyczuć jakieś silne prądy, bo lodowe pola kruszyły się i chwilami rozstępowały, tworząc wolne przejścia, w które natychmiast wślizgiwał się zwinny „Witeź“. Był to trudny i niebezpieczny manewr, wymagający ciągłej baczności i szybkiej decyzji, gdyż ruchome, potężne płaszczyzny lodowe mogły uszkodzić lub zdruzgotać drobny statek.
— Nie bójcie się! — uspokajał na jucie[2] swoich towarzyszy znacznie już weselszy Kula Bilardowa. — Nie utoniemy! Ocean nie taki głupi, jak myślicie! Oho! Wie on dobrze, że jeżeli takie dwie czerwone ryby, jak Rudy Szczur i Harry Crew dadzą nura, natychmiast zacznie kipieć i wyparuje. A może poradzimy kapitanom, aby wyrzucili na półgodziny tych ognistych drabów za burtę, to wtedy ten podły lód roztopi się odrazu i będziemy wolni?

Wszyscy się śmiali, a Miguel, mszcząc się na dworującym z nich towarzyszu, rzekł poważnym głosem:

  1. Pokryty żwirem brzeg.
  2. Kajuta na tylnym kasztelu.