Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

— I bez tego nie utoniemy, bo będziemy się trzymali twojej łysej mózgownicy niby kuli korkowej, które rzucają tonącym,
— Śliska ta łysina, nie utrzymamy się na niej! — zauważył Crew.
— No matter, tyko! — wybuchając śmiechem, pisnął Kula Bilardowa...
O świcie zerwał się wiatr, szybko przechodzący w szturm, huczał, wył, gwizdał wśród lin i stalowych tros, a wkrótce wtórować mu zaczął ogłuszający trzask łamanego przez fale lodu.
Od pól lodowych odrywały się z hukiem całe połacie białej, zamarzniętej płaszczyzny, pękały drobniejsze tafle, wpadały jedna na drugą, tworząc zwały i tonąc pod ciężarem nowych odłamków, wyrzucanych przez wzburzony ocean. Co chwila otwierało się tu i ówdzie wolne przejście, którem natychmiast sunął „Witeź“, pchany siłą maszyny. Naprzeciwko ujścia Jeniseju lód zaczęło odnosić na północ, lecz były to luźne odłamki, mniejsze płaszczyzny, które nie mogły już wstrzymać biegu szonera.
Gdy z mostku „Witezia“ Pitt dojrzał wolną od lodu zatokę Pyaziny, ostrożnie skierowano „Witezia“ do brzegu i wkrótce doniosła się komenda Nilsena:
— Stop maszyna! Rychtuj kotwicę! Rejda![1]
Po chwili rozdarły ciszę gwizdki bosmanów na dziobie i rufie i ich okrzyki:
— Porwa! Wszyscy — porwa!!

Ludzie zaczęli otwierać rum, wynosić paki z towarami, wzmacniać belkowe opancerzenie burty, obciągać liny i spuszczać trep.

  1. Rejda — oddać, spuścić kotwicę.