Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

Nilsen z Pittem, zabrawszy z sobą kilku ludzi na łódź, popłynęli wpadającą do zatoki szeroką rzeką Tajmyr, prawie wolną od lodu, który już zrywał i unosił do oceanu wezbrany wiosenny prąd. Dokonano tu starannych pomiarów, dowodzących znacznej głębokości koryta. „Witeź“ tegoż dnia przed wieczorem posunął się przeciw prądowi rzeki o dwadzieścia węzłów i stanął na kotwicy. Kilkanaście dni trwały pomiary i wolny, ostrożny bieg szonera w głąb lądu, aż pewnego wieczoru z mostku waruga ujrzała szeroką wodną płaszczyznę, na której nie można było dostrzec brzegów.
— Masz tobie! — zawołał stojący na „bocianiem gnieździe“[1] Rudy Szczur. — Przedziurawiliśmy nawylot Azję i znowu wypływamy na morze!
Nie było to jednak morze, lecz olbrzymie Tajmyrskie jezioro, leżące w środkowej części rzeki. Jezioro było bardzo głębokie, o urwistych i górzystych brzegach, otaczających go z trzech stron. Były to góry Byrranga, prawie nagie, tylko w wąskich dolinach pomiędzy szczytami przechowujące na śnieżnej płaszczyźnie czarne plamy gajów modrzewiowych i cedrowych. W południowej części jeziora marynarze spostrzegli wysoko podnoszącą się nad wodą czerwoną skałę, pokrytą zaroślami płaszczących się po ziemi brzóz i wykoszlawionych wierzb.
— To — Czoa, czytałem opis tej wyspy! — zawołał Pitt Hardful. — Kapitanie, tu musimy oddać kotwicę! Jesteśmy u celu podróży...
— Stop! — skomenderował Nilsen do maszyny i, zwracając się do stojącego przy windzie kotwicznej Mikołaja Skalnego, krzyknął:

— Rejda!

  1. Obserwacyjna platforma na maszcie.