Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaturkotała maszyna i z warkotem pobiegł przez kluzę łańcuch kotwi. Miejsce było głębokie, więc opuszczono drugą kotwicę z rufy, a gdy majtkowie wydostali się na wysoki brzeg, podano im grubą stalową trosę i kapitan rzucił nowy rozkaz:
— Wiąż na śmierć!
Ludzie zaczęli umocowywać stalową linę do wystającego cypla skalnego i grubych konarów mocnej, jak kamień, brzozy polarnej.
Skały obstąpiły „Witezia“ ze wszystkich stron. Od północy i wschodu — nagi grzbiet Byrranga, od zachodu — góry Mgoa-Moa, od południa — wysokie urwisko wyspy Czoa, broniącej statku przed mknącą z prądem krą i wyrwanemi drzewami, płynącemi z południa.
Brzegi były martwe i niezaludnione. Ogromnej płaszczyzny jeziora, zdawało się, nigdy nie cięła żadna łódź tubylcza.
— Święte miejsce! — mruknął z westchnieniem ulgi Kula Bilardowa. — Uważajcie, drodzy moi, — żadnego policjanta dokoła, a jaki porządek, spokój i cisza! Dobrze nam tu będzie!...
— Pewno! — odezwał się Bezimienny. — Niechby tu przybyło pięćdziesięciu wysoce cywilizowanych Europejczyków, natychmiat wybudowanoby... więzienie!
— Fiu! — gwizdnął Miguel. — A od czegoż cywilizacja, przyjacielu?!