Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

pokazywać się w mieście, to rzuci hańbę na całą rodzinę... My ci damy pieniędzy, lecz musisz wyjechać... koniecznie i natychmiast...
— Ja nie o pieniądze chciałem cię zapytać — odparł smutnym głosem Eryk. — Chciałem dowiedzieć się, co słychać w domu... u was?
— Wszystko dobrze... wszyscy zdrowi... — w pośpiechu odpowiedział Ludwik, bojąc się, żeby ktoś z towarzystwa nie zbliżył się i nie poznał Eryka — złodzieja.
— Bardzo mnie to cieszy — rzekł dawny aresztant. — Pozdrów ode mnie wszystkich. Odjeżdżam i, zapewne, na długo... Żegnam — ciebie!
Zawrócił się i poszedł twardym, pewnym krokiem, nie zdradzając ani cienia wzruszenia. A jednak był wzburzony do głębi duszy.
Gdy przystanął dziś rano za furtką więzienną, uczynił to nie dla rozmowy z towarzyszem niedoli, rudym i piegowatym Miguelem, lecz w namiętnej nadziei, że ktoś z rodziny, wiedząc o terminie jego zwolnienia, przyjdzie go powitać, dodać otuchy, dopomóc radą.
Nikogo nie spotkał i odrazu usprawiedliwił wszystkich. Przecież po roku więzienia, gdy dusza jego, przeszedłszy krzyżową drogę wstydu, rozpaczy i męki, nie złamała się, lecz zastygła w bryłę krzemienną, co pod ciosami stali sypie miljonami skier palących, napisał w owe dni list do rodziny, aby zapomniano o nim, bo już nigdy nie powróci, nigdy nie będzie czarną plamą, żywą hańbą dla swoich najbliższych, których, jako bardzo wobec nich winą obciążony, nawet kochać już nie potrafi.
Teraz przekonał się naocznie, że przed rokiem uczynił krok słuszny i dał wyjście wszystkim z ciężkiej, kłopotliwej sytuacji. Zapomniano o nim i w chwili, gdy