— Słowa — to furda! — krzyknął Bezimienny. — Rozumiem, że kapitan Nilsen może mieć podejrzenie tylko na nas — niedawnych „ptaszków więziennych“, bo żaden Samojed nie odważyłby się na taki czyn... Czyż mamy odpowiedzieć kapitanowi tylko słowami? A jakiemi oczami będziemy spoglądali na Białego Kapitana, gdy powróci do nas? Chłopcy! Daję dobę na wykrycie winowajcy... Jeżeli nie wykryjemy go, musimy opuścić komendę „Witezia“ i pójść w świat, bo tu żyć pod pręgierzem nieufności nie potrafimy... Kapitanie! proszę o zwolnienie od roboty na dobę ludzi, których wskażę...
W godzinę potem na spadkach góry Numy odbyła się narada. Bezimienny objaśniał coś pięciu swoim towarzyszom. Wkrótce ci ludzie rozpierzchli się po obozie, długo oglądali drzwi składu, czołgali się po ziemi, badając ślady i na południową przerwę nie stawili się wcale. Olaf Nilsen próżno szukał ich wszędzie, przeszedłszy nawet cały obóz tubylczy. Bezimienny, a z nim pięciu innych robotników zniknęli bez śladu. Norweg cierpliwie czekał.
Nie zdając sobie sprawy, uzbroił się i kazał Polakom wziąć ze składu dobre automatyczne rewolwery i karabiny, które polecił ukryć tak, żeby mieć je pod ręką na wypadek potrzeby.
Roboty były skończone, wzburzeni robotnicy siedzieli w swych szałasach, omawiając wypadki i dzieląc się domysłami. Dopiero po północy zgasły ogniska i cisza zapanowała w kotlinie Numy. Dochodziło tylko rzadkie szczekanie psów samojedzkich, porykiwanie pasących się reniferów i brzęczenie krwiożerczych komarów oraz drobnych, natrętnych muszek, ani w dzień, ani w nocy nie dających spokoju i wytchnienia ludziom i zwierzętom.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/261
Ta strona została uwierzytelniona.