Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz wiedział, że ma w kieszeni tylko tyle, aby zjeść jeden obiad.
Nie straszyło go to bynajmniej. Wiedział, co robił, do czego dążył. Nie wątpił, że dopnie swego.
Gdy, tak myśląc, usnął, nagle poczuł, że ktoś szpera mu w kieszeni.
Nagłym chwytem zatrzymał nieznaną rękę, która nie zdążyła opaść.
Była to twarda spracowana dłoń niemłodego już człowieka o bladej twarzy i złych oczach.
— Sąsiedzie — rzekł Pitt — ręka należy do ciebie, kieszeń — do mnie. Skąd znów takie pomięszanie własności prywatnej?
— Puść mnie! — syknął przyłapany złodziej.
— Nie śpieszmy się tak bardzo! — mówił dalej Pitt. Mogę przecież prawą ręką rozbić panu szczękę, lub narobić krzyku i wpakować pana do ula. Nie wiem jeszcze, co zrobię, ale tymczasem chcę porozmawiać po przyjacielsku.
Publiczność z przedziału, w którym jechał Pitt, ryknęła śmiechem.
Jakiś żołnierz, pykając fajeczką, zaproponował sąsiadom zakład o to, co uczyni cywil ze złapanym złodziejem.
Tymczasem Pitt, pochylając się do bladego człowieka, szepnął do niego:
— Głodny jesteś?
— Tak... od pięciu dni. Wsiadłem do pociągu i jadę bez biletu... do Marsylji, gdzie łatwiej o robotę... Pracowałem w kopalniach... Zwolniono odrazu tysiąc trzystu ludzi... — mówił, ledwie poruszając drżącemi ustami i nie spuszczając wzroku z badawczych, spokojnych oczu Pitta.