Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

Z wesołemi okrzykami powracali zwycięscy robotnicy po odprowadzeniu jeńców.
— Dziękuję wam za pomoc, towarzysze! — zawołał, wychodząc na spotkanie ich Olaf Nilsen. — Możecie za to w każdej potrzebie liczyć na mnie! Lecz uciszcie się, bo tam leżą wasi zmarli towarzysze...
— Nic to! — krzyknął Cep. — Oni nie usłyszą nas. Nie wielkie nieszczęście, że już nie żyją. Namęczyli się przez całe życie. Teraz wypoczną... Tacy, jak my, śmierci się nie boją... Bywa ona dla nas nieraz matką i wybawicielką...
Wkrótce na równinie wyrosły dwa kurhany. Pod jednym zakopano zabitych bandytów, pod drugim, z białym krzyżem na szczycie — złożono ciała Szkarłatnego Pedra i jego towarzyszy.
Gdy się rozpoczęły roboty, Nilsen zupełnie zapomniał o jeńcach, ponieważ co chwila przybiegali robotnicy, znoszący złoto. Partja natrafiła na nowe „gniazdo“, jeszcze bardziej obfite.
— Kapitanie! — wołał mały, wąsaty Niemiec. — Tyle złota, że wprost wierzyć się nie chce, że to woda je złożyła... Zupełnie niby jakiś stary skarb, ukryty przez ludzi...
Nilsen ledwie nadążył przyjmować złoto, pakować w worki i odnosić do składu, starannie układając je równemi szeregami.
Dopiero podczas południowego wypoczynku przypomniał sobie o jeńcach i posłał Cepa, aby kazał Samojedom przyprowadzić ich do siebie.
Cep wkrótce powrócił, uśmiechając się złowrogo i tajemniczo.
— Gdzie są jeńcy? — zapytał Norweg.