Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/279

Ta strona została uwierzytelniona.

— O! Puhacz nie potrafi utrzymać języka za zębami, bo je stracił! — zawołał skacząc na jednej nodze Lark.
— Będzie kiedyś kat miał z ciebie prawdziwą pociechę, smyku! — rzekł, śmiejąc się, Puhacz.
— Pewno! Bo po takich, jak ty, raz mu się trafi gratka powiesić porządnego dżentelmena! — odciął się chłopak. — Będzie to jednak dla świata wielka strata...
— Zmykaj mi stąd, rybo zębata! — udając, że chce go pochwycić, krzyknął Puhacz.
— Poeta z ciebie, mój stary! Mówisz rymami. Czy to też nabyłeś od czosnku? — zapytał Miguel. — Obawiam się, że zaćmisz sławę mego narodowego poety, a zarazem imiennika — Saavedry Miguela Cerwantesa!...
Urwał nagle i po chwili zawołał:
— Patrzcie, patrzcie tam, na północ!...
Wszyscy stanęli i spojrzeli w zdumieniu.
Dalekie szczyty grzbietu Byrranga, północny brzeg jeziora i okoliczne lasy nagle zniknęły za gęstą, białą zasłoną. Stawała się ona coraz bliższą, aż ludzie zrozumieli, że była to mknąca śnieżyca, która spadła niespodziewanie, przykryła wszystko białym całunem i zaczęła chłostać drzewa, skały, ludzi.
Biały Duch północnych lodowców machnął na tundrę połami swego płaszcza i rzucił pierwszy siew zbliżającej się zimy.
Biali ludzie odpowiedzieli na to swoim sygnałem — słupami dymu, wychodzącego z kominów ciepłych baraków; Samojedzi, Tungusi i Tadwa — ofiarami na cześć miłosiernego Numy i dla przebłagania Białego Ducha Północy, z płonącą na szczycie góry Albordż — Gwiazdą Polarną. Lała się krew reniferów, a ludność tubylcza pożerała surowe, dymiące się mięso; matki