Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

Ten nic nie odpowiedział, gdyż zaczął przysłuchiwać się uważnie sporom sąsiadów, przyczem szczególną jego uwagę zwrócił hazardowny żołnierz.
— Ileż macie w sumie zakładowej? — spytał nagle, nie wypuszczając ręki złodzieja.
— 72 franki — odpowiedziało kilka głosów.
— Stawiam — tyleż, jeżeli zgadniecie — rzekł Pitt niedbałym głosem.
— Zgoda! — zakrzyknęli gracze.
Pitt wtedy roześmiał się swobodnie i, wypuszczając uwięzioną w kieszeni dłoń, poklepał bladego człowieka po ramieniu i zawołał:
— Tośmy ich nabrali, Henryku! To był zwykły kawał, panowie! Henryk Tabatier jest moim kolegą z kopalni. Udał scenę okradzenia, aby zagrać na hazardowności waszej. Dawajcie 72 franki!
Mówiąc to, Pitt zgarnął leżące na ławce pieniądze i, podzieliwszy je na dwie równe części, jedną oddał blademu człowiekowi, drugą spokojnie schował do kieszeni.
— Jutro się spotkamy w porcie, Henryku, — mówił Pitt, nieznacznie trącając wylękłego i zdumionego złodzieja, — a tymczasem wysiadaj tu, odwiedź czarnego Helsa i razem przyjeżdżajcie do Marsylji. Pociąg staje, spiesz się, Henryku!
Blady człowiek, prawie nieprzytomny, wyszedł i po chwili zmięszał się z tłumem wsiadających i wychodzących pasażerów.
— To oszustwo! — zawołał, ochłonąwszy ze zdumienia żołnierz.
— A zapewne! — zaśmiał się Pitt. — Oszustwo, jak każdy zakład. Grający są albo oszustami, gdyż wiedzą, co wypadnie, albo durniami, którzy nic nie wiedzą. Czyż nie tak?