Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/288

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie czekając, aż goście zjedzą mięso z trzech reniferów, kapitanowie nieznacznie się wymknęli z „czumu“ uszczęśliwionego nowożeńca i poszli, dzieląc się wrażeniami, w stronę pagórków, porośniętych niskiemi modrzewiami.
Pitt i Olaf Nilsen dość szybko posuwali się na swoich nartach. Skrzepły śnieg skrzypiał i dzwonił jak stłuczone szkło pod nogami. Kilka razy z wyrw w śniegu wyskakiwały białe zające i zrywały się z głośnym krzykiem spłoszone pardwy.
Nagle Nilsen zatrzymał się i ręką wskazał długi ślad, przecinający białą płaszczyznę.
— Norweskie narty! — zawołał. — Któryś z naszych ludzi przeszedł w stronę pagórków, lecz nie powrócił dotąd.
— Dziś niedziela! — odparł Pitt. — Z pewnością, jeden z naszych myśliwych wybrał się na polowanie. Może Rynka, lub Foster?
— Zobaczymy go ze szczytów pagórków — rzekł Nilsen. — Za niemi rozciąga się równina. Daleko nie mógł odejść, bo ślad zupełnie świeży.
Ruszyli naprzód, rozmawiając o losach swego przedsiębiorstwa, które już dało im olbrzymie bogactwo, a obiecywało do lata podwoić je lub potroić, gdyż z każdym dniem robotnicy wykrywali coraz obfitsze złoża złotodajnej ziemi.
— Wy, kapitanie Siwir, już docieracie do swego celu... — rzekł smutnym głosem Nilsen. — A ja?
Pitt milczał, czekając na dalsze słowa Norwega, lecz gdy ten się nie odzywał, zaczął mówić:
— Wy też docieracie do swego celu, kapitanie! Od was wszystko będzie zależało. Ja się usunę z waszej drogi. Pozostaniecie we dwoje z Elzą... Zróbcie coś takiego,