Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/290

Ta strona została uwierzytelniona.

— Elza Tornwalsen będzie was opłakiwała przez całe życie i w sercu jej dla nikogo już nie będzie miejsca, kapitanie Siwir! Ja dobrze znam Elzę. Jej miłość jest głęboka, jak nasze fiordy, a trwała, jak skały północnych granitowych spychów...
Umilkli i poszli dalej.
— Cóż ja mam czynić, abyście byli szczęśliwi, Olafie Nilsen? — zaczął znowu Pitt. — Wierzcie mi, że chętnie byłbym drużbą na waszym ślubie z Elzą...
Powiedział i odrazu przyłapał siebie na tem, że stanęła mu w myśli wiotka postać Elzy Tornwalsen, jej niebieskie, głębokie oczy, bujne, popielate włosy i wysoka, falująca pierś.
Kapitan nic nie odpowiedział.
— Poradźcie! — nastawał Pitt. — Dlaczego nic nie mówicie?
Nilsen westchnął i szepnął:
— Niech los radzi... On jeden może wyjaśnić i rozstrzygnąć wszystko... Człowiek tu nic nie poradzi, bo inaczej — dawno nie żylibyście już, Pitt Hardful, poszlibyście w ślad za Mito, Ikonenem i innymi, z którymi mogłem walczyć i zwyciężyć...
— Nic ja na to nie poradzę w takim razie! — rzekł z goryczą Pitt. — Pamiętajcie, com powiedział: odejdę od was na zawsze... Już niewiele czasu pozostało...
Nilsen znowu westchnął, a może jęknął i więcej się nie odzywał.
Zaczęli wchodzić na dość strome spadki pagórków, falistą linją uciekających na wschód.
Gdy weszli na szczyt, ujrzeli w oddali rosnący w niewielkiej kotlinie ciemny, prawie czarny gaj modrzewiowy.