Powiadomieni o wypadku z Białym Kapitanem, zbiegli się wszyscy robotnicy „Złotej Studni“, kupcy i ich ludzie i, tłocząc się przy barakach, czekali na wieści o rannym.
Dwa dni zmagał się Pitt Hardful ze śmiercią, nareszcie usnął spokojnie.
— Będzie żył... — oznajmił pewnego dnia Walicki. — Jednak lewą ręką władać nie będzie... Wszystkie mięśnie ma poszarpane i porwane nerwy. Na nic taka ręka!
Ciągnęły się długie dni i tygodnie choroby Pitta Hardful. Bardzo powoli powracały mu siły. Godzina po godzinie odzyskiwał władzę w szyi i w złamanej pod ciężarem potwornego niedźwiedzia nodze. Długo nie ustawały krwotoki z płuc, rozbitych uderzeniem potężnej łapy północnego drapieżnika.
Wypadek z Pittem uczynił zimowe leże białych ludzi jeszcze bardziej ponurem i przepojonem trwogą.
Zima zawładnęła tundrą niepodzielnie. Zniknęły bez śladu wszystkie najsłabsze nawet, ledwie dostrzegalne błyski jedną chwilę trwających zórz porannych. Mróz polarnej nocy — żałobnej siostrzycy zimy północnej, otulił kirem cały świat.
Biały Duch coraz częściej zaglądał do tundry i mknął po niej, hucząc, wyjąc i sycząc, podnosił i miotał z wściekłością stosy skrzepłego śniegu, lub zasypywał domy i las wydmami miękkiego, zimnego puchu, twardniejącego na mrozie i zamieniającego się na lód. Biały Duch północy zmuszał mrożącem swem tchnieniem grube pnie modrzewi i świerków, żeby pękały, niby pod uderzeniem pioruna. Z hukiem biegły po lodzie jeziora wężowe szczeliny i toczyły się z gór odpadające odłamy skał.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/294
Ta strona została uwierzytelniona.