Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/295

Ta strona została uwierzytelniona.

Szkorbut, dziwny, niepojęty lęk i głucha rozpacz gnębiły ludzi, a w barakach najweselsi nawet, jak Juljan Miguel, Luda, Lark i Kula Bilardowa, chodzili ze zwieszonemi głowami i przygasłemi oczami.
Z wielkim trudem odkopywano codziennie ścieżki, prowadzące do szybu i do składów z narzędziami, lecz robót nie przerywano, tylko kierowano niemi teraz innym sposobem. Coraz częściej drżały domy od wybuchających pod ziemią cegiełek pyroksyliny, rokaroku[1] i dynamitu. Ale, chociaż złoto napływało coraz obficiej i już napełniło cały skład, nikogo to nie cieszyło, bo jadowita, beznadziejna noc zabijała radość — w każdem sercu.
Pewnego dnia, czy nocy, — mieszkańcy osady w dolinie Numy oddawna już tego nie odróżniali, — wszyscy nagle się obudzili.
Jakiś niepokój niewypowiedziany, bicie i ściskanie serca, przeczucie czyhającego niebezpieczeństwa owładnęło ludźmi. Zerwali się na równe nogi i natychmiast rozległy się krzyki radosne i trwożne zarazem.
— Dzień! Dzień!
Istotnie przez okna wdzierały się do wnętrza baraków jaskrawe potoki światła, skrzył się śnieg i migotały różnemi ognikami zamarznięte szyby okien.
Robotnicy, narzucając na siebie futrzane „malcie“, wypadali z domów. Kłujący i tamujący oddech mróz obezwładniał ludzi.
— Co to jest? — pytano. — Czy się gdzieś pali?

Jednak dymu nikt spostrzec nie mógł, a tymczasem za lasem i za grzbietem górskim drgała, podnosząc się coraz wyżej i wyżej, łuna, rozświetlająca całą okolicę i ogarniająca namiot czarnego nieba.

  1. Wybuchowy materjał.