Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/296

Ta strona została uwierzytelniona.

Trwoga zapanowała wśród ludzi. Dopiero Olaf Nilsen uspokoił ich.
— Zaczyna się okres polarnych zórz... Będą trwały dwadzieścia sześć dni...
Na niebie bez przerwy płonęły te tajemnicze łuny bez ognia. Były to wybuchy światła, jakaś nieznana, zagadkowa walka ukrytych potęg. Białe, zielone, niebieskie i różowe pasma, sunące po niebie węże, smugi, zygzaki i płachty miotały się, drgały i przelewały kaskadami ruchomych falujących promieni, tryskały snopami i kaskadami ogni, układały się w koła i półkola, w fantastyczne kolumny, podtrzymujące ciemne sklepienie nieba, w ogniste rogi lub tysiączne ramiona nieznanego bóstwa, o imieniu nigdy ustami ludzkiemi nie wypowiedzianem. Chwilami zdawało się, że gdzieś daleko, za zamarzniętym oceanem, za sunącemi, jak widmo śmierci lodowcami, za istniejącemi w wyobraźni śmiertelników lądami wybucha potężny wulkan, walczący z martwotą i okrucieństwem zimy; nieraz ludzie kamienieli z przerażenia spoglądając na kłębiące się, świetlane zjawy, bijące w bezdeń przestrzeni ognistemi mieczami i włóczniami, walcząc z wrogiem, nieuchwytnym dla zmysłów mieszkańców skutej lodem ziemi...
I nagle... wszystko gasło, znikało, rozwiewało się, jak mara senna, jak obłędne majaczenie szaleńca, a wtedy noc jednym zamachem narzucała na ziemię swój czarny płaszcz.
Mrok, jak potwór apokaliptyczny, połykał odrazu cały świat, od krańca do krańca, dysząc rozpaczą i beznadzieją bolesną, jak nigdy nie gojąca się rana.
— Słońce zdechło, czy co u licha?! — mruczał Rudy Szczur, paląc fajkę po fajce.