Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/302

Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz Rynka z kilkoma robotnikami wyruszył na północną stronę grzbietu Mgoa-Moa. Wszyscy byli uzbrojeni w karabiny i mieli sanki z zapasami, ciągnione przez dwa renifery. Do partji przyłączył się Puhacz.
— Pójdę z wami, a zabiorę parę kilofów, może co ciekawego dojrzy moje oko poszukiwacza złota — mówił. — Strzelać nie umiem, ale węszyć złoto potrafię zawsze!
Rynka ominął szczyt Numy i, zatrzymawszy się na przeciwległej stronie, wysłał Puhacza z jednym robotnikiem na zbadanie spadków góry. Powrócili wkrótce, nie wykrywszy żadnych śladów.
Dopiero koło godziny szóstej ujrzeli dość obszerną kotlinę, zarośniętą krzakami, dochodzącemi do urwiska.
Rynka skierował ku niemu swoich ludzi. Śnieg był stratowany; ślady wilków biegły krzyżując się w różnych kierunkach.
— Co tam leży? — spytał nagle Puhacz, usiłując przebić wzrokiem mrok.
Po chwili stali nad ogromną kością nieznanego zwierza. Musiał to być olbrzym, bo odłamek biodra sięgał ludziom do piersi.
Widocznie kilka wilków naraz ciągnęło zdobycz, bo szeroka rysa na śniegu szła od urwiska.
— Wilki odeszły lub zaczaiły się w krzakach, — zauważył Puhacz, — bo żadnego dotąd nie widzieliśmy.
— Ostrożne to i płochliwe bestje — odpowiedział Rynka, przyciskając do piersi karabin.
Czarna ściana urwiska wynurzyła się z ciemności. Śnieg w tem miejscu był zupełnie stratowany i pokryty pękami długich czarnych i brunatnych włosów, skrawkami skóry, kawałkami mięsa i odłamkami kości.