Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/304

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ktoś bardzo hojny ponapychał tu do każdej szczeliny skarby całe! — wołał uradowany Puhacz.
— Wkrótce będziemy spoglądali na złoto, jak na zwykłą glinę! — zauważył jeden z robotników.
— Tak, ale tylko tu — na Tajmyrze! — zaśmiał się inny. — U siebie w kraju, to sobie odrazu przypomnisz, że to nie glina.
Rynka postanowił zdobyć kły jeszcze jednego mamuta.
Jednak ludzie byli znużeni drogą i pracą. Wynaleziono więc polanę, z rosnącemi na niej kilku modrzewiami, rozpalono ognisko i przystąpiono do przyrządzenia strawy.
Siedzieli wszyscy, spoglądając łakomie na kocioł z gotującą się w nim polewką i na bardzo ponętnie wyglądającą ze skrzyni blaszankę z dżynem.
Po zjedzeniu kolacji skupiono się koło ognia, od czasu do czasu dorzucając do niego zebrane suche gałęzie smolnego drzewa.
Jeden po drugim strudzeni ludzie zasypiali.
Nie spał tylko Puhacz, podniecony widokiem niezwykłego bogactwa gór Mgoa-Moa.
Leżąc, rozmyślał nad tem, jakie mogłoby tu powstać przedsiębiorstwo, jakby się dymiły kominy, turkotały wagoniki, toczące się po szynach, szczękały windy opuszczające robotników do szybów, jaki byłby tu zgiełk i tłum, gdyby na złotonośne tereny przybyły tysiące chciwych, żądnych bogactwa awanturników, jakich spotykał na Yukonie!
Nagle wprost przed sobą ujrzał dwoje jarzących się, zielonych ślepi.
Zerwał się na równe nogi.