Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/305

Ta strona została uwierzytelniona.

Cała polana była już otoczona przez wilki. Zielone, migotliwe źrenice połyskiwały w krzakach ze wszystkich stron. Zwierzęta biegały niespokojnie, kłapiąc zębami, warcząc i nawołując się cichem wyciem.
Nagle duży, stary wilk wybiegł z krzaków, jednym skokiem wpadł na uwiązanego przy sankach renifera i w oka mgnieniu przegryzł mu gardło. Ruchoma masa innych, głucho szczekając, pokryła rzucającemi się ciałami powalone renifery, rozdzierając je na części. Śpiący ludzie porwali się na nogi, rozległy się strzały i kilka wilków potoczyło się na ziemię, brocząc krwią.
Miało to jednak nieoczekiwany skutek.
Zgraja zamiast się cofnąć, wpadła w szał wściekłości. Co chwila z krzaków wypadały wilki i rzucały się na ludzi. Kilka razy odpędzano je ciosami kolb, bo strzelanie przy niepewnych, ruchliwych błyskach ogniska nie dawało dobrych rezultatów. Rynka ustawił swoich ludzi kołem, plecami jeden do drugiego, aby można było bronić się od zwierząt, osaczających ze wszystkich stron.
Stara, wychudła wilczyca, najeżywszy sierść i kłapiąc zębami, skoczyła Rynce do piersi. Ledwie zdążył ogłuszyć ją uderzeniem kolby, lecz za nią pomknęło do ataku kilka wilków. Rozpoczęła się walka rozpaczliwa i nierówna, gdyż wszyscy rozumieli, że będą rozszarpani przez setki głodnych drapieżnych wilków. Zgromadziły się tu na obfity żer i wpadły we wściekłość, gdy spłoszono je. W sercach zaciekle broniących się ludzi żyła jedyna nadzieja, że towarzysze w obozie usłyszą strzały i pośpieszą na pomoc.
Jednak odsiecz nie nadciągała, a natomiast napływały nowe i nowe stada głodnych, zuchwałych drapieżników.