Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/306

Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle rozległ się głos małego, krępego człowieka, który prawie nigdy nic nie mówił i nikomu w oczy nie patrzył. Miał czarną, na całe życie opaloną twarz i bystre oczy. Nazywano go „Borsukiem“ za nietowarzyski, milczący charakter.
— Zginiemy... — zamruczał Borsuk. — Tak się nie obronimy. Widzę już, że wilki zbierają się do kupy... Za chwilę rzucą się na nas całą zgrają... Trzeba inaczej...
Mówiąc to, schwycił z ogniska palącą się gałęź i, wymachując nią, niby czerwonym sztandarem, pobiegł w stronę największej kupy wilków. Te odskoczyły w popłochu i rozproszyły się po krzakach.
— Dorzućcie suchych gałęzi do ognia i róbcie, jak ja, a prędko, prędko! — krzyknął, ciskając swoją żagiew do krzaków, gdzie natychmiast rozległ się skowyt i trzask zarośli, tratowanych przez uciekające wilki.
Ludzie, zaczęli rzucać palące się kawałki drzewa, duże smolne gałęzie, buchające płomieniem i snopami iskier. Wilki cofały się na całej linji, a gdy zadymiły się i płonąć zaczęły krzaki i wystające ze śniegu suche trzciny, — z żałosnym wyciem pierzchły.
— Chwała Bogu! — rzekł Rynka i przeżegnał się. — Gdyby nie Borsuk, zagryzłyby nas te poczwary. Gdzież, towarzyszu, nauczyliście się tego sposobu?
— W moich stronach nieraz zdarzało się być osaczonym przez wilki — mruknął Borsuk.
— A gdzież to? — spytał Puhacz.
— Powiedziałem: w moich stronach — zamruczał mały człowiek, nie podnosząc oczu.
— Gdzież są twoje strony? — dopytywał Puhacz.
Borsuk nic nie odpowiedział, tylko dziwnie przenikliwie prześlizgnął wzrok po twarzach towarzyszy i pochylił głowę.