Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/308

Ta strona została uwierzytelniona.

i Pitt Hardful, obliczywszy należącą do każdego z nich część złota, przekonali się, że posiadają olbrzymi majątek.
Wiosna zbliżała się szybkiemi krokami. Dni stawały się dłuższe i biali ludzie z zachwytem przyglądali się spokojnym, pogodnym zorzom porannym i wieczornym, takim odmiennym od straszliwych świateł polarnych. Wszyscy podnieśli głowy i czuli wesołość w sercu.
Pitt Hardful i Bezimienny prawie jednocześnie zaczęli wychodzić z domu. Biały kapitan nie władał lewą ręką. Bezimienny kulał i, krzywiąc drapieżną twarz, mówił z drwiącym śmiechem:
— Żaden policjant mnie nie pozna! Kulawy Bezimienny — kto to widział? Dawniej ci panowie nigdy mnie dogonić nie mogli. A teraz?
— A teraz chyba już nigdy nie będziecie od nich uciekali, towarzyszu? — pytał Pitt.
— No, tak, niby... Lecz będą mię ścigali za stare grzechy, gdybym się zjawił na bruku londyńskim lub paryskim, gdzie, niestety, zbyt dobrze znają mnie „menty“.[1]
— Musicie się narazie ukryć i wypłynąć dopiero wtedy, gdy prawo już nie będzie mogło ścigać was — poradził Hardful.
— Myślałem o tem, kapitanie, — rzekł Bezimienny, — i chciałem wystąpić z pewnym planem, jeśli pozwolicie. Może zaprosimy na naradę kapitana Nilsena?
Wkrótce siedzieli we trzech w izbie Pitta.

— Panowie, — zaczął Bezimienny, — czy macie zamiar prowadzić dalej przedsiębiorstwo w „Złotej Studni“?

  1. Więzienna nazwa policji.